piątek, 6 lipca 2012

Część V

Rozdział został zbetowany dzięki uprzejmości Aidi, której bardzo dziękuję!

To pierwszy z rozdziałów, w którym przewijają się wersy piosenki, którą macie w linkach po prawej, w zakładce „moja inspiracja”. 

5. Sobota. Ulubiony, a jednocześnie najbardziej znienawidzony przez Hermionę dzień tygodnia. Dlaczego? Bo sobota, równa się Australii. Co złego jest w niej samej? W sumie nic. Bo to na przykład dzięki tym cotygodniowym wycieczkom Hermiona była tak pięknie, delikatnie opalona, czym zawsze oczarowany był Martin. Czy jej wspaniałe fotografie, którymi wszyscy się zachwycali - one w większości pochodziły właśnie stąd.
Dziewczyna jak dziś pamiętała jak zaszczepiała w umysłach rodziców chęć życia w Krainie Kangurów, jak z kominka znikały jej zdjęcia, jak zapominali, że mają córkę…* To właśnie poszukiwania rodziców były jej prywatnym projektem i wcale go nie lubiła.
Siedząc przy stole i jedząc bagietkę z twarożkiem spojrzała na zegarek. Była dziewiąta rano, ale w Australii. Najwyższy czas, by się zbierać. Zmiana czasu to był dosyć kłopotliwy aspekt jej podróży. Mało wtedy sypiała, nie przeszkadzało jej to zbytnio, ale też nie napawało optymizmem. Westchnęła. Miała już tego dość. Czy raczej swojej głupoty i bezsilności. Bo jak już instalowała w umysłach rodziców, że chcą przenieść się do Australii, to czy nie mogła przy okazji sprecyzować, że mają mieszkać na przykład w Sydney? Otóż nie mogła. Gdyby tak postąpiła śmierciożercy mogliby to z niej wyciągnąć, a tak wiedziała tylko jedną, przeklętą rzecz: że musi przeszukać cały kontynent. Sięgnęła po swój tablet, w którym miała notatki dotyczące poszukiwań rodziców. Od roku jeździ z miasta do miasta – poczynając od tych największych, by pewnego dnia - oby jednak nie - skończyć na jakiejś australijskiej wsi, w poszukiwaniu swoich rodziców. A że szuka ich już rok, może to świadczyć o tym, że z marnym skutkiem.
Spojrzała na kolejne miasto na jej liście, zabrała swoją magiczną torebkę z przeróżnymi rzeczami jak na przykład pokaźnych rozmiarów mugolski aparat fotograficzny i teleportowała się do Gold Coast. I co z tego, iż wiedziała, że ludzie których poszukuje nazywają się Wendell i Monika Wilkinsowie, skoro nadając im takie nazwiska doskonale wiedziała, że są to najbardziej popularne imiona w Australii i ludzi o takim imieniu i nazwisku jest niemal cały kontynent.
Przemierzała jedną z uliczek w swoich ulubionych szpilkach. No cóż, buty te wyraźnie nie nadawały się do biegania, ale do zwykłego przemierzania miasta dla Hermiony były idealne. Szła z wysoko podniesioną głową, prostując swoje długie, zgrabne nogi. Mimo ciemnych okularów jej bystremu wzrokowi nie mógł uciec żaden szczegół. W końcu zawsze mogła spotkać swoich rodziców gdzieś na ulicy.
Wyciągnęła z torebki swój tablet i przeanalizowała drogę do urzędu miasta. Nie było daleko, co więcej, bardzo lubiła spacerować po Australii. Idąc przyglądała się mijanym ludziom – z jednej strony z czystej ciekawości, z drugiej była detektywem. Hermiona przemierzając australijskie uliczki często myślała o tym jak teraz wygląda życie jej rodziców - jakich mają znajomych, jaki mają zawód, o czym w tej chwili rozmawiają, czy jak wygląda ich dom. To, że myśli o tym tylko w trakcie ich poszukiwań nie jest przypadkiem, będąc w Anglii zwyczajnie nie pozwala sobie na melancholię. Pod tym względem naprawdę idealnie wybrała swoją pracę, bo jeśli tylko dojdzie do wniosku, że jej myśli mają zbyt wiele swobody i pozwalają sobie na sentymenty, wtedy sięga po akta jakiejś spawy i pracuje. Coś jak…
Terapia.
Hermiona wiele poświęciła i każdy to wiedział. Dlaczego nikt tego nigdy nie kwestionował? Bo utracenie kogoś, kto sam chciał oddać za ciebie życie, to nie to samo, co dobrowolne pozwolenie na utratę rodziny. Co do terapii, nigdy się na nią nie zgodziła. To znaczy raz prawie się zdecydowała, ale potem wszystko w jej życiu się poprzestawiało, teraz robi to co robi i jest jaka jest.
W urzędzie poszło tak samo jak w sierocińcach, szybko i bez zbędnych pytań. Co więcej, było nawet łatwiej bo informacji dostarczał jej jakiś Australijczyk w średnim wieku, który wyraźnie miał ochotę na bliższą znajomość. Nie miał jednak szans - kompletnie nie jej typ, więc skończyło się tylko na miłym uśmiechu. Potem Hermiona już tylko przemierzała miasto w poszukiwaniu odpowiednich domów, jeśli jednak kogoś w domu nie zastała (pod pretekstem ankiety „Co się ludziom podoba w Wielkiej Brytanii?”), to dokładnie obfotografowała dom, również w miarę możliwości, jak najwięcej z jego wnętrza. W tej pracy zawsze bardzo pomagało zaklęcie Cameleona, dlatego też pewnego dnia dostrzegła, że stało się jej ulubionym.
Wracając postanowiła, że przejdzie się brzegiem oceanu. Zdjęła buty i mocząc nogi po kostki szła w świetle zachodzącego już słońca. W rękach trzymała swój aparat z ogromnym obiektywem, robiąc zdjęcia napotkanym ludziom. Uwielbiała, kiedy wiatr smagał jej twarz rozwiewając jej włosy. W połączeniu z obijającymi się o nogi falami dawało to poczucie błogości i wewnętrznego spokoju.
Utopia.
Ludzie przyglądali się jej z nieskrywaną fascynacją - co przyjmowała z uśmiechem - gdy chodząc po promenadzie, od stoiska do stoiska, przyglądała się różnym przedmiotom, wybierając zawsze te najbardziej oryginalne dzieła. Tak naprawdę oddaliła się od morza na więcej niż 300 metrów, tylko dlatego, że chciała kupić kwiaty. Uwielbiała białe róże, to też właśnie one towarzyszyły jej w pracy.
Hermiona, jak co tydzień, nie wiedziała czy cieszy się z aktywnie spędzonego dnia, czy też nie. W końcu rodziców nadal nie znalazła. Ale to właśnie te wyjazdy tak bardzo ją odmieniły i nawet gdyby chciała nie potrafiła tego żałować. Nie była już tym kim kiedyś, ale ta zmiana dawała jej siłę, której bardzo potrzebowała.

To jest wszystko czego chciałeś i wszystko czego nie.
Jedne drzwi się otwierają i jedne drzwi się zamykają.

Sobotnie, późne wieczory były też czasem, w którym powoli, bardzo ostrożnie dawkowała sobie pesymizm. Ostrożnie oswajała się z myślą, że rodziców może już nie znaleźć. Wiedziała na pewno, że wylecieli do Australii, sama tego dopilnowała, ale są przeróżne wypadki i ona doskonale o tym wiedziała. Nie chciała tylko, by to okazało się prawdą. A sobota była tym dniem ponieważ:
a) gdyby jednak straciła nad sobą kontrolę i zaczęła płakać, to nie musiała się obawiać, że ktoś ją przy tym zastanie;
b) następnego dnia pracowała, a była to praca, która zawsze wprawiała ją w zdumienie, a jednocześnie sprawiała jej wiele radości i satysfakcji z samej siebie – dowartościowywała się nią.
I dlatego kiedy przychodził smutek, myślała o kolejnym dniu, o niedzieli, która jest początkiem nowego tygodnia, początkiem czegoś lepszego, innego. To sprawiało, że zasypiała spokojnie.

Otworzyła oczy. Przez okno sączyło się słabe światło pochmurnego, brytyjskiego dnia. Nie lubiła tej pogody. Deszcz jak deszcz, nie kochała go, ale jeszcze bardziej nie znosiła ciężkiej warstwy chmur, które przykrywały błękit nieba. I słońce. Miona kochała słońce. I kochała gdy świeci słońce, ale jednocześnie pada deszcz. Zjawisko rzadkie i malownicze, dlatego tak bardzo ją urzekało.
Tym razem na „śniadanie” były tylko płatki kukurydziane z mlekiem. Darowała sobie też swój makijaż, choć zawsze był delikatny, tak by podkreślić jej urodę, to malowanie się mogłoby okazać się bezsensowne. Gdy spojrzała na swój złoty zegarek i utwierdziła się w przekonaniu, że u Martina jest już poranek teleportowała się niedaleko jego studia.
Jej krótka spódniczka i wysokie szpilki cudownie eksponowały jej długie, kształtne nogi – jej największy – jak dla niej – atut. Uwielbiała je eksponować, dlatego zimno tak bardzo ją frustrowało. Znów przyciągała spojrzenia i choć wiedziała, że to próżne, lubiła to zainteresowanie, podziw czy zazdrość. Jednak i tak widziała w tym minus. Zawsze wtedy myślała o Malfoy’u. Zapukała do drzwi, by już po chwili ujrzeć zachwyconego jej widokiem Martina. Uśmiechnęła się i weszła do środka. Przywitała się z ekipą i usiadła na swoim krzesełku u makijażystki. Jej ego lubiło to uczucie gdy ktoś się nią zajmował – znów. Hermiona się za to karciła, ale robiła to tak naprawdę nie słusznie, gdyż jej zachowanie brało się z tego jak była postrzegana w przeszłości. Dorastała w otoczeniu dwóch chłopców, którzy uwielbiali zapominać, że jest dziewczyną, a kiedy w końcu jej ukochany to zauważył, zrobił jej wielką awanturę niszcząc tym samym cały bal bożonarodzeniowy. No i był jeszcze Malfoy i to jego „szlama”. Hermiona wiedziała, że on nigdy nie spojrzy na nią tak, jakby tego chciała. Pragnęła, by choć raz spojrzał na nią z podziwem.
Choć raz.

Niektóre modlitwy odnajdują odpowiedzi,
Niektóre modlitwy nigdy nie będą wysłuchane.

- To jak Księżniczko?
- Nie wiem, bo nic mi Pan nie powiedział, Panie Fotografie. – Uśmiechnęli się do siebie.
- Dlatego przyniosłem ci sukienkę. Dzisiaj styl retro.
- Już mi się podoba – powiedziała i cmokając go w policzek zabrała wieszak z ubraniem i poszła się przebrać.
Uwielbiała pozować do obiektywu, sama nie rozumiała dlaczego tak jest, ale gdyby tamtego dnia się nie zgodziła, nigdy nie dowiedziałaby się jak wielką radość sprawia jej ta zabawa. A Martin kochał ją fotografować. Potrafiła przedstawiać tak wiele wcieleń i była to jego ulubiona, najlepsza modelka. Zresztą, nie tylko jego.
To było pierwszego razu kiedy pojechała do Australii w poszukiwaniu rodziców. I poszło jej strasznie. Musiała odreagować i po tym jak fatalne były jej poszukiwania, i po tym co było w domu. Weszła do pierwszego mijanego, australijskiego fryzjera i ścięła swoje włosy. Ta zmiana była tak drastyczna – od kręconych, długich do pasa włosów, po króciutkie i proste – a przy tym tak idealna dla Hermiony, że wciąż absolutnie się nie zapowiada na jej zmianę. Dlaczego? Otóż, ta fryzurę naprawdę oddaje charakter dziewczyny. Wtedy on się dopiero rozwijał, ale i tak razem z fryzjerką obrały idealny kierunek - z zawsze zamkniętego tulipana, w otwartą, czerwoną różę.
A róże mają kolce. Często bardzo duże.
Kiedy Hermiona zachwycona swoją przemianą wychodziła z salonu wpadła na Martina Kola. Mężczyzna z miejsca się zakochał w jej ciele i jak tam stał, tak padł do jej stóp i błagał, by została jego modelką. Na początku wyśmiała jego pomysł, ale ostatecznie się zgodziła.
Musiała coś udowodnić.
Odkryła, jak dobrze się przy tym bawi i jak ją to odpręża. Mimo to, nadal nie rozumiała dlaczego cała ekipa uważa ją za piękną, w dodatku, bardzo profesjonalną modelkę. Tak było dopóki współpracy z nią nie zażądał Thomas Hardwick – najpopularniejszy i jeden z najlepszych fotografów na świecie. A potem Vogue i kampanie reklamowe słynnych marek. No i już było jej łatwiej uwierzyć. Mimo to z Martinem pracuje nadal, przy mniej popularnych projektach, ale i tak to uwielbia. Czasem przyłapuje się na tym, że zastanawia się czy czasem zawsze taka nie była.
Podczas jednego ze zdjęć zauważyła, że pomyślała o tym jakby zareagował Malfoy na jej drugi zawód...
Żegnając się z Martinem usłyszała:
- Zostaniesz na noc?
- Wiesz, że nie mogę – jutro pracuję – powiedziała i cmokając go w policzek wyszła, by za chwilę teleportować się do Londynu.

* Świadome nawiązanie do ekranizacji. Poza tym, jak widać, nie wszystko podąża za kanonem – patrz technologia.

3 komentarze:

  1. Historia bardzo ciekawa, jednak blog jest nieprzyjemny dla oczu i nieczytelny, poza tym przydałaby ci się Beta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do wyglądu bloga, ja się kompletnie nie nadaję do takich rzeczy, więc szukam kogoś, kto chciałby się tym pobawić.
      Co do Bety - znasz jakąś?
      Dziękuję bardzo za opinię.
      Pozdrawiam,
      Lizzy

      Usuń
  2. Ciekawie 😊. Ide czytać dalsze części :).
    Pozdrawiam i zapraszam do mnie https://hermionariddledramione.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Mia Land of Grafic